Spectre. Dlaczego nowy Bond jest słaby?
Czytałem, że jest słaby. Spodziewałem się, że będzie gorszy od poprzednich części, ale poszedłem do kina z zamiarem wzięcia w obronę najnowszego Bonda. Pomyślałem sobie, że tłum negatywnie oceniający ten film, jest tłumem, który nie rozumie, że Bond to Bond. To zawsze była mocna marka, ale nigdy dobre kino.
Jakieś tam spoilery w tekście są, ale nie wydaje mi się, aby w znaczący sposób psuły odbiór, więc czytaj śmiało. Chyba że nie lubisz niczego wiedzieć o fabule. Wtedy odpuść :)
Co zresztą można bardzo łatwo wykazać, przypominając jakąkolwiek część nakręconą w ostatnich 20 latach. Tylko „Casino Royale” wyszło obronną ręką. No może jeszcze „Skyfall” nie był taki zły, ale reszta? Nawet nie pamiętam o czym było „Świat to za mało” czy „Jutro nie nadejdzie nigdy”, a z „Quantum of Solace” pamiętam tylko dłużącą się scenę z rozwalaniem hotelu na pustyni.
Bond zawsze opierał się na niezbyt skomplikowanym scenariuszu, absurdalnych scenach akcji i powtarzalnych motywach. Te ostatnie w znacznym stopniu przyczyniły się do zbudowania legendy tej serii („wstrząśnięte, nie zmieszane”, numer 007, hasło „Bond. James Bond”, „Q”, „M”, itd…). W całkowicie niezrozumiały dla mnie sposób udało się nawet wykreować podnietę kobietami Bonda i teraz dla każdej aktorki rola seksualnej partnerki jest nobilitacją. Dziwne, ale fajne.
„Spectre” do bólu, do przesady, a nawet aż do wyrzygania powiela wszelkie schematy, do których nas przyzwyczajono wcześniej. O ile mogę potwierdzić, że pierwsze 20 minut filmu wbija w fotel, tak cała reszta woła o pomstę do nieba i nie da się tego filmu wybronić. Nawet jeśli spojrzymy na niego z perspektywy fana serii i przymkniemy oko na nieśmiertelny motyw „bardzo złego „złego” który chce zapanować nad światem i że na koniec wszystko musi się rozegrać w ciemnościach w opuszczonym budynku (chyba o tym niedawno pisałem…).
Ten film się nie broni, bo jego twórcy zakpili sobie z widzów. Szeroko reklamowany udział M. Belluci to ledwie kilka początkowych, wciśniętych na siłę do scenariusza scen z Rzymu. Jej rola była o parę minut dłuższa od roli, jaką odegrała parę lat temu w reklamie jednej z wód mineralnych (Perlage chyba). W Bondzie gra obiekt do zaspokojenia seksualnego i nawet nie postarano się, aby jej rolę pogłębić. To jeszcze nic, bo najbardziej irytują fragmenty, które są nielogiczne. Przymykam oko, gdy Bond uchodzi z życiem z wielkiego zawalającego się budynku, czy lata samolotem bez skrzydeł. To w końcu Bond. Ale wkurza mnie, gdy w centrum miasta zawala się wielka budowla, a tysiące ludzi obok bawią się na paradzie jakby nigdy nic. Wkurza mnie, że w luksusowym pociągu – gdy dochodzi do sceny walki – znikają konduktorzy, kelnerzy, przypadkowi goście, że o ochronie nie wspomnę. Wkurza, gdy w jednym filmie Bond przeżyje trzy(no ile można!) katastrofy budowlane, gdy wielki zły władca świata, mający u stóp – jak się domyślam – armię zabójców, na koniec sam podróżuje przez pół świata, aby dostać wpierdol od Bonda. Wbrew pozorom poprzednie zdanie nie jest spoilerem, bo że do starcia dojść musi, jest oczywiste i małym plusem filmu jest to, w jaki sposób został zakończony. Tego nie powiem, bo to już by spoiler był. Także cały wątek z pewnym trzecioplanowym bohaterem, który powrócił tylko po to, by sobie strzelić w gardło, jest głupi. Oto facet, który obawia się o życie córki, najpierw nie wyjawia gdzie jest, potem wyjawia, a na końcu okazuje się, że cholera wie po co wyjawił, bo jej rola w tym filmie w żadnym momencie nie została fabularnie uzasadniona. Scenarzyści poradzili sobie z tym czyniąc wspaniały dialog w rodzaju
ONA: Jadę z tobą.
BOND: Nie możesz, to zbyt niebezpieczne.
ONA: Muszę, chcę poznać prawdę…
BOND: Dobra, jedziesz.
Ot, kolejna dupa Jamesa. Bez niej też by uratował świat. Ba, bez niej byłoby mu dużo łatwiej.
Bond rozłożony na czynniki pierwsze nie broni się. Dosłownie każdy kwadrans filmu to festiwal debilizmów. Bond jako kolejny odcinek serii też niestety się nie broni. Twórcy nawet przez moment nie brali pod uwagę, aby zrobić z tej części coś ponadczasowego i chyba żadna scena nie zostanie zapamiętana. Dość powiedzieć, że najciekawszym gadżetem jest w „Spectre” wybuchający zegarek… Do plusów można zaliczyć całkiem sporo nawiązań do pierwszych Bondów, ale nie wiem czy wielu widzów to doceni. Mnie scena katapultowania się z samochodu rozśmieszyła. Imię antagonisty też, ale doceniam ten ukłon w stronę najbardziej zagorzałych fanów serii.
Z kina wyszedłem znudzony. Scenarzyści oparli wszystko na kliszach, być może dlatego, że to zawsze działało, ale chyba nie docenili współczesnego widza. A ten w dzisiejszych filmach domaga się jakiejś, choćby pozornej głębi, elementów zaskoczenia (nie ma jakichkolwiek) i czegoś więcej niż prowadzenia za rączkę od jednego kraju do innego aż po całkowicie przewidywalny finał. Już w zapowiedziach dało się wyczuć, że nie mają żadnych atutów i kiedy media zeżarły napompowany sztucznie temat udziału Belluci (że taka stara i jeszcze może być laską Bonda), zaczęli grzać evergreenowy motyw „to ostatni film z tym aktorem”. Czy ostatni? To bardzo możliwe. Craig jeszcze jedną część mógłby pociągnąć, ale to nie ma sensu, bo już wszystko, co miał do pokazania, pokazał, a widzowie chyba nie pokochali go tak bardzo, aby masowo domagać się jego angażu w kolejnej części. A kolejna będzie jeszcze gorsza, jeśli weźmie się za nią ta sama ekipa.
Ja ten film odradzam, ale z chęcią poczytam głosy obrońców, bo mnie się obronić nie udało, choć bardzo chciałem.